
Przedmaratońska sraczka
14/05/2016Ten wpis powstał nieco inaczej niż wszystkie inne, jakie poczyniłem na ramach tego bloga. Otóż, został on napisany na dwa dni przed startem. Pierwsza edycja Maratonu Gdańskiego była dla mnie bardzo dużą lekcją. Przybywając na start byłem solidnie przygotowany do udziału w tym biegu, pozytywnie nastawiony. Z drugiej strony dystans 42 kilometrów do najprzyjemniejszych nie należy. Ci, którzy maja za sobą udział w takim biegu zgodzą się, że do 30-tego kilometra wszystko odbywa się w miarę normalnie. Po przekroczeniu 30 kilometra biegacze spotkają się z tzw ścianą. Dla niektórych jest to dyskomfort ledwo odczuwalny, a dla innych jest to najgorsza rzecz z możliwych – demon z piekła rodem. Historie, że pierwszą połowę “biegło się lekko, a potem coś się zesrało” można usłyszeć z ust wielu biegaczy. Nie będę tutaj rozwodził się na temat odpowiedniego przygotowania lub bezsensowności startu w maratonie z tzw “bomby”, czyli “ja nie dam rady ? To patrz !”
Generalnie staram się nie wierzyć we wszystko, co przeczytam w szeroko pojętych internetach. Lubie natomiast wiedzieć o czym mowa. W przypadku maratonu także chciałem. Po roku biegania debiutowałem w Orlen Warsaw Marathon z czasem 3h:42m. To był (jest) całkiem przyzwoity czas jak na debiut. Większość maratończyków w debiucie chce złamać 4 godziny. Przed startem miałem poczucie na ile mnie stać – i starałem się to zrobić jak najlepiej. Wyszło klasycznie – pierwsza połowa niespodziewanie lekko, a od 28km jaki koszmar, trwający kolejne 6km, z ostatnich kilometrów niewiele się pamięta. :) Dziś wiem, że to wynika z tego, że biegłem na granicy swoich możliwości. Na mecie była ogromna radość i satysfakcja – fakt, że się udało (tak, czasem się nie udaje), z bardzo dobrym wynikiem, ale co najważniejsze, nie przeszedłem do marszu. Wyznaję zasadę, że maraton (uliczny), na którym się idzie – jest niezaliczony. Oczywiście kilka kroków przy punkcie żywieniowym, w czasie których jemy i pijemy są jak najbardziej dozwolone. Mówię o pokonywaniu setek metrów, kilometrów marszem. W takim przypadku – maraton można ukończyć, ale w mojej opinii to jakby oszustwo.
Kolejny maraton zrobiłem u siebie, w sierpniu, w totalnym piekle… i urwałem 5 minut do rekordu. Przybiegłem na metę z krwawymi śladami na koszulce, bardzo zmęczony. Ale była satysfakcja. Na trasie było wiele chwil zwątpienia i myśli w jakim celu to wszystko. Znów poszedłem po bandzie.
Mój trzeci uliczny maraton miał być tym, w którym łamię mityczną granice 3h:30minut. Była to pierwsza edycja Maratonu Gdańskiego. Wymarzony start, miejsce, kibice.. wszystko na plus. Tylko, że zawodnik zawiódł. Kłopoty zaczęły się ponownie po przekroczeniu połowy dystansu. Tym razem kontuzja, ale skutecznie pogrzebała moje marzenia o 3:29:XX. Był to zarazem maraton, na którym musiałem kilkukrotnie przejść do marszu. Było mi najnormalniej wstyd. . Z drugiej strony mimo maszerowania dotarłem na metę w 3h:52m. Przyzwoicie, ale czułem się jakbym oszukiwał.
Ukończyłem, ale starałem się szybko zapomnieć o tej porażce, choć możecie powiedzieć, że to nie z mojej winy, że wypadek losowy, że kontuzja. Tak, ale wynikająca z zaniedbań, których się dopuściłem podczas przygotowań. To tylko i wyłącznie moja wina. To była lekcja…
Rok później mam wziąć się z demonami za bary, czy też rogi, jak kto woli. Bardzo dobre przygotowanie przez jesień i zimę – dwie życiówki w półmaratonie, na jesień i wiosnę poprawka. Wyniki z tych biegów pozwalają szacować wynik przynajmniej, zachowawczo 3h:15m na maratonie. Jeśli nie dam plamy.
Jednak, zmęczyło mnie to latanie po betonach i odpuściłem. Ciągnie mnie w teren, a treningi na kostce brukowej nie dają i takiej radochy, jak te z lasu. Plusem był sezon morsowania, który podczas katowania sie na betonach uskutecznialiśmy. W przyszłym roku będę kontynuował.
Na niecałe dwa tygodnie przed maratonem definitywnie zaprzepaszaczam szanse na wynik w maratonie startując w biegu ultra. Organizm tego nie wytrzyma i nie dam rady pobiec tak szybko 42km. Ale robię to z premedytacją i nie żałuję. Cieszę się, ze wróciłem w teren.
Za dwa dni wracam na uliczny maraton. Przygotowany w 80%, ale przemęczony. Bez szans na 3:15. Ale nie byłbym sobą, gdybym poddał się bez walki. W niedzielę rano stanę na linii startu i pobiegnę najlepiej jak się da. Dam z siebie 110%, jestem zmotywowany i pełen wiary, że to może się udać, że nowa życiówka jest nadal w zasięgu. Nie tak dobra, na jaką byłem przygotowany dwa miesiące temu, ale nie mam jakoś parcia na super wynik w maratonie ulicznym.
Odnoszę takie dziwne wrażenie, że żegnam się z bieganiem po ulicy tym startem. Przynajmniej na jakiś czas. Trzymcie za mnie kciuki w niedzielny poranek.
Korzystając z okazji zapraszam serdecznie do wsparcia naszej akcji, w której zbieramy kasę na Fundację Dorotkowo. Finał tej zabawy już niebawem…
Masz rację w tym co napisałeś, choć ściana chyba nie to samo co wspomniany “dyskomfort”; to był mój debiut i chyba nie polubię maratońskiego dystansu…Ale było przyzwoicie, gdyby odliczyć czas na srake( dosłownie) w zielonych budkach (2 wizyty) to może o 3 15′ bym się otarł, ale serio biegło mnie się całkiem swobodnie…Muszę przyznać że była ! Do zobaczyska….3 maj się,