
Harpagan 48
20/10/201448-ma edycja Harpagana została zorganizowana w okolicach Lipusza. To było moje trzecie podejście do tej imprezy. Pierwsze (H45) było.. pierwsze. :] Nie ukończone Tp50, ale z perspektywy czasu wiem, że nie mogło się udać. Kolejna edycja (H46) to było wyrównanie rachunków. Chciałem sobie udowodnić, że potrafię to zrobić. Sam. I udało się. Dotarłem do mety 50-cio kilometrowej trasy polegając tylko i wyłącznie na swoich umiejętnościach. Kosztowało mnie to jakieś 20km ekstra, ale warto było.
Kolejna wiosenna edycja Harpagana została pominięta a i na jesienną się nie wybierałem. Nieoczekiwany splot wydarzeń sprawił, że jednak zapisałem się na pieszą trasę tym razem dwa razy dłuższą, bo TP100 (100km). Przede wszystkim bardzo mnie ciekawiło, jak wygląda sprawa nawigacji w nocy. Brałem już kiedyś udział w nocnej imprezie na orientację, ale jakoś wspomnienie się zatarło, poza tym wtedy były okropne warunki, mgła, deszcz i ponad 3km w pokrzywach po pas. :]
Tym razem miało być inaczej, gdyż Mariusz postanowił zabrać mnie ze sobą. Przed samym startem miałem wątpliwości. Po pierwsze Mariusz jest o wiele lepszym biegaczem ode mnie, ale tydzień wcześniej był na Maratonie w Bieszczadach, wiec moje szanse trochę rosły, że dotrzymam mu jakoś kroku. Po drugie – kilka tygodni wcześniej zrobiłem sobie małe pobieganie z Mariuszem i nabawiłem się kontuzji stawu skokowego. Niby nic poważnego, ale ból uniemożliwiał mi bieganie na ostatnich kilkunastu km.
Mimo wszystko postanowiłem spróbować.
Do biura zawodów przyjechałem za późno i wszystko odbywało się jakoś tak nerwowo. Z pospiechu zapomniałem odebrać nagrodę konkursową.
Trzy minuty przed startem odbieramy mapy, na których jest zaznaczonych 9 punktów kontrolnych (PK). Zadanie polega na przebyciu jak najszybciej trasy pomiędzy punktami, odnajdując każdy z nich w ustalonej kolejności. Optymalnym kursem lecąc nabija się 50km i ląduje w bazie rajdu, gdzie wymienia się mapę na drugą i leci podobne kółko, ale w inne miejsca. Docelowo ląduje się w bazie po raz trzeci z dystansem co najmniej 100km w nogach.
Zerkamy na mapę i ustalamy wariant trasy do PK1. Górą czy dołem? Decydujemy, że jednak dołem. Ponadto będziemy starali się wybierać takie warianty, żeby w miarę możliwości pobiegać, co może dać nam przewagę nad maszerującymi “na skróty”. Pierwsze kilometry to takie “czucie” mapy. Przyzwyczajanie się tego, co mamy na mapie w stosunku do mijanej rzeczywistości, która nocą wygląda…. mało wygląda. Trzeba bardzo uważać co się mija i wypatrywać charakterystyczne elementy takie jak drogi, strumyki, przecinki lasów, rozwidlenia dróg itp. Całość trzeba kontrolować dodatkowo z kompasem, bo drogi są bardziej pokręcone niż ich odpowiedniki na mapie.
Zaliczamy mała wtopę na drodze do TP1, ale dosyć szybko sie orientujemy i zamiast przedzierać sie przez chaszcze, w których znajduje sie strumyk, postanawiamy zawrócić do miejsca, gdzie powinniśmy byli zakręcić. Tracimy kilka minut, ale nie przejmujemy się tym, nie liczymy na miejsce na podium, a noc dopiero się zaczyna. PK1 odnaleziony bez dalszych przygód. Na PK1 czekał na nas fotograf i robił zdjęcia.
Wychodząc na PK2 postanowiliśmy udać się ina trasą niz większość uczestników, a mianowicie odbić na asfalt a nim polecieć w kierunku PK2. W Wygodzie zakręt w prawo i szukamy drogi która odbija w prawo w las…. chwila konsternacji, bo trochę zbyt szybko się pojawiła. To może być podoba droga, której nie ma na mapie. Postanawiamy jednak ryzykować i okazało się, że to słuszna decyzja. Przed samym PK2odbijamy z drogi i na azymut tniemy w poszukiwaniu punktu. Podczas tego biegu zdałem sobie sprawę z faktu jak mało światła daje mi moja czołówka. Kiedy miałem w pobliżu światło Mariusza, wszystko było ok, ale jak tylko się oddalał właściwie widziałem tylko kilka metrów przed sobą. Do biegania po ścieżkach czy dróżkach wystarczy, ale do obserwowania okolicy już nie bardzo.
PK2 zaliczony o 22:30 i bez zwłoki uderzamy na PK3. Tutaj w zasadzie wszystko poszło gładko, dopiero przed samym punktem na chwilę zwątpiliśmy w swoje położenie, ale charakterystyczny zawijas na drodze rozwiał nasze wątpliwości co do położenia. Mieliśmy już 25km w nogach i niestety zaczynała do mnie powracać kontuzja, którą miałem kilka tygodnie wcześniej. Ból w stawie skokowym, ciężki do zidentyfikowania ale nasilający się na nierównym podłożu, oczywiście w lesie jest wszystko płaskie i równe więc nie było kłopotu. :] Po prostu z każdym krokiem czułem dokuczliwy ból w stopie. Nie było dramatu, ale fajnie też nie. Sytuacja zaczęła się pogarszać gdy lecieliśmy na PK4.
Nawigacja na PK4 to było już większe wyzwanie, częściowo z powodu trudnego terenu, właściwie całość lasem. Do tego moja noga nie odpuszczała, a wręcz przeciwnie – zaczynałem być zły na sytuację jednocześnie starając się napierać za Mariuszem, który dopiero się rozkręcał. Ta beznadziejna sytuacja spowodowała, że na chwilę się wyłączyłem i zgubiłem “wątek” nawigacyjny. Na szczęście mój przewodnik dobrze sobie radził do pewnego momentu. Wypadliśmy na drogę z lasu (w lesie), ale nie za bardzo wiedzieliśmy w którym miejscu.
Chwile za nami wypada kilkuosobowa grupka i też nie do końca jest przekonana czy jest w miejscu, w którym myśli że jest. Chwila ustaleń i decyzja, walimy w las do przecinki a następnie do drogi. Wtedy będziemy szukać czegoś charakterystycznego. Okazało się, że wypadliśmy an drogę w idealnym miejscu skąd szybki atak na punkt, sprytnie ukryty w dolinie. PK4 podbite (00:23). Problem zaczął się gdy zaczęliśmy podążać za grupą, a przynajmniej na tyle blisko, aby nie tracić ich z zasięgu wzroku. Moja noga już tego nie lubiła. 32 km w trasie, do domu daleko w ciemnym lesie, a mnie naparza noga przy każdym kroku. Gryzłem się z tym trochę, ale ochota na zabawę gasła z każdym krokiem. To już nie była zabawa. Nie było radości z biegania, z wyzwania tylko ten cholerny ból przy każdym kroku, który nasilał się na każdym zejściu, podejściu, potknięciu..
Zdecydowałem, że dobije do PK6, a następnie .. udam się do domu. Trudno, świat się nie zawali jak nie skończę. Nie chciałem też pogłębiać kontuzji, bo do końca sam nie wiem czym jest spowodowana (mam podejrzenie na buty). Dojdę do asfaltu a potem już na spokojnie ulicą, albo torami pójdę na metę, do biura zawodów. Namawiam Mariusza, żeby leciał i nie czekał na mnie. PK5 ukryty na wysokim wzniesieniu został podbity o 1:19. Zbiegając ze wzniesienia na PK6 czułem jakbym biegł na kikucie świeżo odciętej stopy. Zwalniam do marszu. W głowie wiem, że to koniec zabawy i jedyne co chcę, do dotrzeć do mety. Rozważałem nawet opcję poczekania gdzieś i poproszenia o transport, ale szybka kalkulacja sytuacji i dochodzę do wniosku, że to bez sensu. Będę powoli szedł. Na asfalcie nie będzie dyskomfortu wiec jakoś dokuśtykam. Zerkam na mapę szukając optymalnego wariantu i jakby nie patrzeć idąc na metę będę przechodził w pobliżu punktów….
Na asfalcie okazało się, że wcale nie jest lepiej i nie ma znaczenia czy idę lasem , polem czy ulicą. Ciągle tak samo boli.
“Kiedy Ci źle, nie masz już siły i wszystko Cię boli – biegnij! Nie będzie bolało mniej, ale szybciej będziesz na mecie”.
Ironia, ale właśnie te słowa przypomniałem sobie w ciemnym lesie. Gdzieś w oddali przede mną błyskały czołówki. Truchatm kilkaset metrów, marsz, żeby dać nodze odpocząć, znów trucht. I tak w nieskończoność, odbijam na prawo i podbijam PK7 o 2:53. Zaczynam się robić śpiący. Zrywam się od czasu do czasu goniąc światełka przede mną. Ale w końcu znikają mi z pola widzenia. kontroluje otoczenie i mapę, głupio by było, jakbym przegapił gdzieś PK8, a wiem, że nie będzie chciało mi się go jakoś specjalnie szukać. Truchtając doganiam uczestnika z trasy mieszanej, który idzie spokojnie do mety. Jego kompani uciekli do przodu, zamieniamy kilka słów i postanawiam dalszą drogę pokonać wraz z nim, czas jakoś lepiej leci, a i nawigacja też pewniejsza. Trochę idziemy na czuja, trochę na azymut, aż do torów. Przy schodzeniu z nasypu moja stopa chyba odpadła zupełnie. Masakra, ale wizja rychłego końca dodaje sił. PK8 podbity o 4:25. Minute później dzwoni Mariusz z mety i pyta jak u mnie. A ja w głowie mam jedną myśl, teraz już tylko dojść do mety, 5km. To tyle co z pracy do domu, tylko że przez pola, łąki…
Punkt ostatni podbijam po 8 godzinach i 27 minutach (22 miejsce). Szczęśliwy, że to koniec. Że już nic nie muszę. Z drugiej strony, byłem bardzo zadowolony i dumny. Ukończyłem zaliczając wszystkie punkty. Na 32km myślałem tylko o tym, aby najprostszym wariantem trafić na metę. Albo usiąść i poczekać na kogoś, kto by mnie tam zabrał. Po prostu dopuścić. Poddać się.
Czy uważam ten start za nieudany ? Nie. Absolutnie. Z perspektywy czasu, gdy noga już nie boli patrze na to z innej strony. Bardzo cieszę się, że się nie poddałem gdzieś w środku lasu. Ograniczenia w głowie zostały przesunięte na kolejny poziom a powiedzenie “Co cię nie zniszczy to Cię wzmocni” nabrało realnego wymiaru. Wiem, że na TP100 wrócę, przy następnej możliwej okazji, ale będę już przygotowany. Będę miał lepsze światło, które pozwoli mi bardziej komfortowo biegać, wiem też, że pierwszą połowę pokonam wolniej niż teraz, oszczędzając siły na drugą część za dnia, bo takiego tempa nie byłbym w stanie wytrzymać 100km nawet jakbym nie miał kontuzji. Żałuję tylko, że nie wiem jak się czuje człowiek w okolicach 17:00, po ponad 100km trasy i nieprzespanej nocy, kiedy przez ten czas trzeba cały czas intensywnie myśleć. To nie jest bieg po oznakowanym szlaku. Tu trzeba cały czas byś czujnym inaczej, będziesz nabijać kolejne kilometry….
Tym razem nabiłem tylko 7km więcej niż przewidywał organizator. I to też uważam za sukces.
Kiedy zjadłem na stołówce kanapkę udałem się do samochodu przebrać się w suche ciuchy, usiadłem i … zasnąłem.