Bieg 7 Dolin

10/09/2014 Autor waldek 1

Bieg 7 Dolin jest najdłuższym biegiem w ramach Festiwalu Biegowego Forum Ekonomicznego w Krynicy-Zdrój. Decyzję o wzięciu udziału w tym biegu podjąłem już bardzo dawno temu z dwóch powodów. Po pierwsze miałem nadzieję, że do tego czasu bedę w stanie pokonać taki dystans, a po drugie była to pewna polisa ubezpieczeniowa na wypadek porażki w Biegu Rzeźnika. Gdyby Rzeźnik się z jakiegoś powodu nie udał, B7D miał dać mi brakujące punkty do klasyfikacji w Biegu Ultra Granią Tatr, który na chwilę obecną jest osobistym Św. Graalem.
Nie będę się rozpisywał na temat organizacji biegu, odbioru pakietów, bo to sprawa drugorzędna. Może na koniec w podsumowaniu kilka słów.
B7D to 100km pętla ze startem w Krynicy-Zdrój, poprzez Łabowską Halę (22km) do Rytra (36km) a następnie Halę Przechybę (45km) do Piwnicznej-Zdrój (66km), Wierchomlę Małą (77km), Bacówkę nad Wierchomlą (88km) do Krynicy Zdrój (100km). Limit czasu na całość wynosi 17h i jak sie okazało, jest to limit dla wielu trudny do pokonania. Oprócz dystansu na zawodników czeka ok 4500m w górę i tyle samo w dół.

IMG_2953x

Start rozpoczyna się o 3:00 dla dystansu 100km, a następnie po 10 minutach startują biegacze na 66km, a kolejne 10 min później Ci, którzy mierzą się z trasą 36km.
Gdy o 1:45 zadzwonił budzik, właściwie nie spałem tylko tkwiłem w letargu. Podniecenie przedstartowe nie dało się uspokoić i zaburzało głęboki sen, a może tylko mi sie wydawało?. Nie zwlekając wskoczyłem w ubrania i kolejno odznaczałem poszczególne elementy wyposażenia – garmin, czołówka, okulary, mp3player, buff, plecak, gopro. Wszytko mam. Ale czy na pewno, oprócz tych najważniejszych rzeczy miałem ze sobą inne, mniej istotne, jak agrafki, zapasowe baterie do czołówki i kamery, karta pamięci, chusteczki higieniczne, i wiele innych gratów. Próbowałem coś zjeść, ale za wiele do żołądka nie weszło.
Wyruszamy. Do ręki cola (wiem, że nie zdrowa, ale za to pobudzająca i dostarczająca masę cukru, który będzie potrzebny) i worki na przepaki na ramię. Pierwszy odcinek trasy (36km) postanowiłem pokonać bez kijów i był to dobry wybór. Ponadto na każdy przepak zabrałem nieco prowiantu (kabanosy, żele, musy owocowe, cola i gazowana woda, którą uwielbiam) – ciężko ocenić co danego dnia będzie się najlepiej sprawowało na trasie, wiec niczego nie mogło mi zabraknąć. Ponadto do worów wylądowały koszulki na przebranie , a na ostatni przepak bluza z długim rękawem. Od 11:00 zapowiadali wzrost zachmurzenia i opady deszczu. Liczyłem sie także z tym, że może mi się przytrafić powrót po zmroku. Po tylu godzinach w trasie wszystko może się przydać. Lepiej dmuchać na zimne i być przygotowanym na każdy scenariusz.
Kilkanaście minut przed startem jakieś pamiątkowe fotki, pogadanki i życzenia powodzenia.
G0060710x

Kilka słów od organizatora, wspólne odliczanie i poszli…. Stado sapiących ludzi. Szum jaki powstaje od butów tylu biegaczy w środku nocy jest niesamowity, gdzieś w oddali słychać grę na trąbce – to Józek Pawlica zagrzewa do boju! Gdzieniegdzie kibice pozdrawiają i życzą powodzenia. Nikt z pośród otaczających mnie biegaczy specjalnie się nie spieszy i nie wyrywa do przodu, spokojnie przed siebie.  Ci walczący o wynik od początku stali na przedzie stawki i pognali co sił w nogach. W tym biegu nie zależało mi na żadnej rywalizacji, na żadnych rekordach. Chciałem po prostu skończyć. Po rekord przyjadę następnym razem. Mam ogromny respekt do tego typu biegów, wiem, że ilość przygód, która może Cię spotkać jest właściwie nieograniczona. Nieznajomość trasy potęguje tylko to uczucie. Dlatego trzeba zachować spokój. Na początku takiego biegu każdy chce odsunąć od siebie złe duchy i rozpoczyna rozmowę z kimś biegnącym obok, a który to raz, a skąd przyjechał i takie tam. Kiedy tak sobie gaworzyłem z kimś obok, powiedziałem mu, że słyszałem, że Rzeźnik jest podobno trudniejszy od B7D . Na te słowa odwróciła się do mnie jakaś Pani, zmierzyła mnie wzrokiem i powiedziała tylko – “Źle słyszałeś”.  Skoro Rzeźnik poszedł mi dobrze, to dlaczego łatwiejsze B7D miało nie pójść ? Po tych słowach (powiedzianych z ogromnym przekonaniem) zaczęło we mnie kiełkować ziarenko niepewności.

Pierwsze kilometry biegłem z Piotrem, który miał kłopoty żołądkowe. Po kilku kilometrach zatrzymałem się aby zrzucić jednak długi rękaw, bo noc była niespodziewanie ciepła. Piotr poleciał przodem i starałem się go złapać do 15 km. Nie było go. Wiedziałem, że musiałem go gdzieś przegapić.

Początek trasy minął w skupieniu, bo bieganie z czołówką w ciemnicy to dla mnie nowość. Tym bardziej, że zagęszczenie na trasie spore a i wyprzedzanki się zdarzały. Jaworzynę Krynicką (1114 mnpm) a następnie Runek (1080) minęliśmy dość sprawnie i bez większych przygód. Na pierwszy punkt kontrolno/odżywczy na Hali Łabowskiej (22km) wpadłem po 2h:46m. Przed nami Wierch nad Kamieniem(1082) i zbieg do Rytra (ok 350 mnpm) – jest to najniżej położona część trasy.

G0100741x

Na tym odcinku było już zupełnie jasno, a miasteczka uśpione w sobotnim śnie przykryte zostały mglistymi kołdrami. Dla takich widoków warto wstać o 3 rano i pobiec 20 km :] W miejscach, gdzie takie widoki się rozpościerały robiły się prawdziwe korki :D

Na zbiegu do Rytra moje stopy przestały czuć się komfortowo. Nie umiałem jeszcze dokładnie powiedzieć dlaczego, ale postanowiłem, że na przepaku zrzucam kompresję i zakładam krótkie skarpetki. Drugi punkt przepakowy, a zarazem metę dla dystansu 36km zdobyłem po 4h:37m.  Jakoś szybko mi ten odcinek zleciał, pewnie z powodu wielu pogawędek na trasie. W Rytrze niestety okazało się, że nie mam skarpetek na zmianę :/ . To nieco mnie mnie zaniepokoiło, bo zbieg do Rytra dosyć mocno dał się we znaki stopom. Jeśli one po 36km czuja się źle, to co będzie się działo na 66km ? Ta perspektywa nie była uspokajająca. Postanowiłem też zrzucić koszulkę i przebrać się w bezrękawnik, bo bezchmurne niebo nie wróżyło zapowiadanych deszczy, a wręcz przeciwnie. Po wyjściu na otwarta przestrzeń nie było co do tego żadnych wątpliwości – będzie ciepło. Gdy wychodziłem z punktu pojawił się Piotr, który mi zaginął na początku trasy. Bardzo się ucieszyłem, że nadal napiera i że czuje się lepiej, choć jak przyznał sam, był blisko rezygnacji.

Początek trasy drugiego etapu to mozolna wspinaczka na najwyższy szczyt biegu, a zarazem najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego – Radziejową (1262). Przed szczytem czekał na nas trzeci punkt żywieniowo/kontrolny przy Schronisku na Hali Przehyba. Odcinek trasy przed samym schroniskiem to tak zwana agrafka, czyli zawodnicy biegną tą sama trasa w dwie strony na pewnym odcinku. Tam spotkałem innego Piotra P, który miał plan atakowania 12h. Tym spotkaniem mocno się zaniepokoiłem. Wiedziałem, że tempo mam niezłe, ale żeby aż tak ?

Na punkcie zameldowałem się po 6h:16m. Zaczynało się robić naprawdę ciepło.

Na Przehybie spędziłem kilka minut, meldując w domu o swoim stanie i położeniu, a jednocześnie usiłując wcisnąć w siebie drożdżówkę. Nie chciała się łatwo poddać. Na wylocie ze Schroniska spotkałem Martę, Zwola i Krzysia, którzy pędzili do schroniska.

Dalsza trasa to podbiegi i zbiegi z przewagą tych pierwszych, aż na Radziejową(1262), potem w dół i znów wspinaczka na Wielkiego Rogacza(1182) potem ostro w dół, by znów zaatakować kolejny szczyt – Eliaszówkę(1024). Moje stopy wołały już głośno o pomoc, słońce nie odpuszczało. W nogach już 50km, ludzie coraz rzadziej ze sobą rozmawiają, przekazują sobie tylko krótkie komunikaty. Na podejściach czuje się dobrze, na płaskim przechodzę do biegu, mimo, że nogi przez pierwsze kilka kroków protestują. Ale muszę je zmuszać, bo inaczej w ogóle zastygną. Natomiast zbieganie nie było już przyjemne wcale. Miałem wrażenie, że mam piasek w butach, który masakruje moje stopy przy każdym kroku. Bałem sie widoku swoich nóg na przepaku. Nigdy nie miałem kłopotów z pęcherzami czy obtarciami i nie bylem na o zupełnie przygotowany. Ale musiałem zmienić skarpetki, inaczej koniec zabawy.
Tutaj należy powiedzieć kilka słów o nawierzchni biegu. Beskid Sądecki ma szlaki gruntowe, ze spora ilością wystających korzeni, a co najgorsze ma całkiem sporo luźnych kamieni wielkości pięści i mniejszych, które nie są przytwierdzone do podłoża. Momentami przypominało mi to bieganie po kamieniach, które używane są do wypełniania przestrzeni pomiędzy kolejowymi podkładami. Stopa na takiej trasie dosyć mocno “myszkuje” zanim znajdzie solidne oparcie, co odbiło się bólem stawów skokowych (dopiero po biegu) oraz delikatnym opuchnięciem kostek. Myślę, że moje salomony nie były do końca odpowiednie na taka trasę, ze względu na zbyt miękką i pracującą podeszwę, a w późniejszym okresie zbyt słabo trzymały się na grząskim błocie.

G0120771x

Zbieg z Eliaszówki w kierunku Piwnicznej dał się także bardzo we znaki moim mięśniom nóg. Marcin Kargol miał racje mówiąc w swojej relacji z B7D w 2012, “Dzieci moje kochane – ćwiczcie zbiegi, bo to się przydaje”. Niby trochę poćwiczone, ale w górach to te zbiegi jakby dłuższe sie wydają :] i zmęczenie mięśni zupełnie inne niż wielokrotnie powtarzane na małych górkach u nas na wsi.
Na wylocie z lasu, przed cieszącą się złą sławą drogą z płyt jumbo, dwie niespodzianki. Po pierwsze nieoznakowany punkt kontrolny, ale co ważniejsze kilka metrów za nim , wiaderka z wodą wystawione przy drodze. Wylewam na siebie 2 kubki i dalej w drogę. Ach, co to była za ulga w tym upale. Puściłem nogi w dół po płytach. O dziwo, leciało się całkiem przyjemnie, nie wiem skąd u ludzi taka niechęć do tego odcinka. Przyjemnie się leciało po samych płytach, bo pomiędzy nimi już tak komfortowo nie było. Co więcej leciało się tak przyjemnie, że się zamyśliłem i przegapiłem, że szlak zakręcił w lewo w polną drogę. Zorientowałem się po jakimś czasie, że nikt za mną nie podąża, a dookoła nie ma oznaczeń szlaku. Cholera ! Muszę wracać pod górę, głupio się tak zgubić na 60-tym km. Okazało się, że mogłem pobiec dalej, bo szlak ponownie przecinał się z drogą, ale wiadomo… kto nie ma w głowie, ten musi mieć w nogach. Strasznie mnie ten fakt rozeźlił, ale przez niego stałem się bardziej czujny na oznakowania na trasie do samego końca. Pod koniec zbiegu dosyć mocno zacząłem odczuwać ITBS (pewnie dlatego ludzie tak nie lubią tego odcinka, bo zabija mięśnie czworogłowe – tzw czwórki). To było bardzo niefajne. Znam tę kontuzję zbyt dobrze, choć ostatnio nasze drogi się rozmijały. Postanawiam przejść do marszu na jakiś czas, a przy okazji po drodze coś przekąsić – w sumie nic konkretnego nie zjadłem od rana wiec czas najwyższy na śniadanie. Do tej pory leciałem na musach owocowych i bananach, a to trochę mało. Dopiłem resztkę wody (gazowanej, pysznej Muszynianki), zjadłem połowę opakowania kabanosów, schłodziłem się w źródełku i zabrałem się za pochłanianie ciasteczek mocy.
Najwyraźniej zapach tych ciasteczek spowodował, że za plecami usłyszałem znajomy głos. To Zwolo. Też maszerował, też na deficycie wody, wiec postanawiamy spokojnie dotrzeć do punktu, a przy okazji posilić się nieco. Ciasteczka smakowały wybornie, a punkt pojawił się kilka minut później. W trasie byłem już od 9h:29m. Dla wielu uczestników ten przystanek był ostatnim, planowanym i nieplanowanym. Słyszałem kilka głosów, ze ludzie nie idą dalej poza Piwniczną. W sumie też słowa kołatały mi się w głowie przez chwilę i chłodno kalkulowałem, co będzie jak kontuzja dopadnie mnie na amen w dalszej trasie. Przede mną jeszcze 35km, 2,5 godziny zapasu do limitu wiec można było nieco odpuścić tempo, aby nie przeciążać nogi i nie prowokować pogłębiania kontuzji. Wydawało się, że na tym etapie, nawet jak będę tylko maszerował do zdążę przed limitem na metę bez większego wysiłku – jakże błędne myślenie. Przed nami były jeszcze dwa punkty kontrolne z ustalonymi limitami czasowymi, na których sędziowie mogli zakończyć rywalizację.
Na przepaku w Piwnicznej dłuższy postój. Zmiana skarpetek, nogi nie wyglądały za dobrze, ale nie mogłem iść dalej w tych, w których zacząłem. Po drodze na przepak co nieco zjadłem, wiec na punkcie zatankowałem płyny, przepakowałem brakujące rzeczy do plecaka i spotkałem Piotra :)
Zwolo chwile się pokręcił, ale nie rozsiadał się jak my tylko wyruszył w dalszą drogę. Zmęczenie było już spore, wysoka temperatura, morale na średnim poziomie. To był etap, na którym jakakolwiek rywalizacja została odsunięta na bok. To kwintesencja biegów ultra. Jedynym przeciwnikiem jest Twoja głowa. Trochę zazdrościłem tym, którzy kończyli tu bieg. Ale nie po to tu przyjechałem.  Liczyło się tylko i wyłącznie dotarcie na metę w jednym kawałku, ale ten kawałek musiał dotrzeć do Krynicy :]. Wiedziałem, że ITBS nie pozwoli mi już na żadną poważną rywalizację, a bezsensowne ściganie się tylko mnie wyeliminuje.
Wyruszmy z Piotrem wspólnie. Piotr też chyba ma kryzys, ale jest w innej sytuacji ode mnie. Jego wykończają podejścia, a ja w podejściach widzę jedyną szansę na sprawne przemieszczanie się – podczas wchodzenia kolano mi nie dokucza, a nogi maja całkiem spory zapas mocy.  Za mostkiem skręcamy w lewo, mijamy psa, który każdego biegacza pozdrawia smutnym wyciem. Jakby wiedział, co nas czeka. Okropne podejście. Skwar, otwarta przestrzeń, brak cienia, brak wiatru. Morale na dnie. Staram się nie patrzeć do góry, tylko pod nogi, krok za krokiem, spokojnie przed siebie. Kilka osób siedzi w cieniu przy trasie popijając wodę. Niektórzy nawet leżą. Zagadujemy czy wszystko gra, i mijamy ich sapiąc i dysząc na zmianę. Kilka osób zawraca w kierunku Piwnicznej.

G0130789x
Ten fragment trasy wywołał wspomnienia z dzieciństwa, takiego gdy miałem 10 lat. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale tak było. Powietrze, które zupełnie się nie ruszało było przesycone wonią ziół i kwiatów rosnących przy drodze. Zapachy przeplatały się i mieszały z każdym pokonywanym metrem trasy. Gdy tak nozdrza były atakowane zapachami głowa przypomniała mi czasy, gdy za dzieciaka ganialiśmy po pobliskich łąkach. Wtedy też tak pachniało lato. Przez kilkadziesiąt lat nie czułem tego zapachu. Jako mieszczuch zapomniałem jak pachnie lato na wsi.
Kiedy wydaje się, że podejście już się kończy okazuje się, że nie, jeszcze kawałek, jeszcze troszkę i znów troszkę i znów. Piotr w końcu nie wytrzymuje i pyta “gdzie ten deszcz, co go zapowiadali?” I kilka sekund później słychać szum, niby jak strumyk, który przepływa obok, ale jakoś intensywniej. To deszcz! Jeszcze go nie czujemy, bo jesteśmy w lasku ale po wyjściu na otwartą przestrzeń nie ma wątpliwości. Pada! Co za radość! Większość biegaczy ma wyciągnięte szeroko ku górze ręce ciesząc się ochłodą spadającą z nieba. Ciało przeszywa z każdą kroplą przyjemny dreszcz. Skóra pokrywa się gęsią skórką. Jest przyjemnie.
Szybko okazuje się, że deszcz oprócz zmoczenia nas zmoczył też trawę i ścieżki, po których biegliśmy, co przełożyło się na sytuację w butach, a na trasie zrobiło się naprawdę ślisko i błotniście. Ale przynajmniej powietrze nie było konsystencji oleju i przyjemnie owiewało płuca.

Wypełnieni optymizmem osiągamy w końcu upragnioną grań i zaczynamy zbieg w kierunku Wierchomli, gdzie czeka na nas kolejny punkt kontrolny na 77km. To ostatni punkt przepakowy, wiec zabieram ze sobą bluzę z długim rękawem, bo w lesie może być wieczorem chłodno po deszczu a ponadto wygląda na to, że na metę wpadnę po zmroku. Wypijam trochę izotonika i próbuje pić cole. Żołądek ma już chyba dosyć na dziś słodkich rzeczy. Zabieram więc puszkę na drogę i meldując się telefonicznie w domu popijam w marszu.

G0140802x

Wiem, że teraz czeka nas bardzo ciężka przeprawa pod górę po stoku narciarskim, tylko po to aby na szczycie zmienić kierunek poruszania i polecieć w dół równie stromym stokiem. W oddali kotłują się ciemne chmury i błyskają pioruny, a po kilku sekundach dolatuje do nas złowrogi pomruk, jakby góry chciały nas ponaglić. Zbieg do Szczawnika wykończył moje kolano. Nie przejmowałem się tym zbytnio, bo wiedziałem, że nie mam już przed sobą żadnego zbiegu (za wyjątkiem tego do mety) do ostatniego punktu kontrolnego przy Schronisku nad Wierchomlą lecz łagodne podejście. Łagodne, ale jakże męczące. Nie fizycznie, bo nachylenie terenu niewielkie, na świeżych nogach można by nawet potruchtać większość trasy, ale strasznie monotonne. Miarowy krok i stukot kijów przeplatany z szumem strumyka powoduje, że organizm się rozpręża i zaczynam być bardzo śpiący. Gdybym się zatrzymał i przycupnął na kamieniu, to chyba obudziłbym się rano ;]
Zaczynam się rozglądać, chcę się czymś zająć, żeby zmusić głowę do dalszej pracy. Przyspieszam. Włączam muzykę. Dziarskim krokiem zmierzam na 88km, bo nadmiar czasu jakim dysponuję dosyć mocno się skurczył na podejściach z Piwnicznej.
Do Schroniska (88km) wpadłem po 14h:17m, chwyciłem herbatę i trochę pomarańczy i bez zwłoki udałem się w kierunku mety. Jeszcze trochę podejścia, a potem ostatni zbieg do Krynicy. Bałem się, że zbieg będzie stromy i będę miał kłopoty w schodzeniu, a tu miła niespodzianka, nachylenie spokojne, nawet kolano jakby trochę odpuściło i trochę nawet pobiegałem. Bardzo żałowałem, że kontuzja mi dokuczała, bo w nogach miałem spory zapas mocy i mógłbym pocisnąć. Na 95km wypatrzyłem przed sobą znajomą postać – to Zwolo maszerował dziarskim krokiem w kierunku mety, tez z ITBS-em :)
Postawiam iść do końca z nim, limit niezagrożony, urywanie kilku minut nie miało sensu, wesoła rozmowa od razu podnosi morale i bez marudzenia dziarsko, ale marszem zmierzamy ku Krynicy.
Z oddali coraz częściej dolatują do nas odgłosy imprezy w Krynicy, spiker wita kolejnych biegaczy na mecie, to dodaje nam otuchy i skrzydeł. Ostatnie kilkadziesiąt metrów trasy w lesie to istny tor przeszkód. Powalone drzewa leżą w poprzek szlaku i trzeba przez nie skakać i przedzierać się. Idealna przeszkoda na wygenerowanie skurczy mięśni.
Wypadamy z lasu, zewsząd słychać brawa i owacje, przed nami niecały kilometr do mety poprzez deptak w Krynicy, wbiegamy na deptak przybijając kibicom piątki i z uśmiechami na twarzy mijamy wspólnie linię mety.
Jestem Ultrasem.

G0160826x

Na koniec wypada powiedzieć kilka słów o ogólnych wrażeniach z Festiwalu Biegowego.
Zacznę od rzeczy słabych. Po pierwsze pakiet startowy. Rozumiem, że Festiwal Biegów to impreza dla szerokiego spektrum biegaczy, ale B7D jest jednym z kultowych biegów na 100km. Posiadanie pamiątkowej koszulki z tej imprezy było by bardzo miłe. Niby dostaliśmy koszulkę techniczna, ale oprócz znaczka PZU nie ma tam nic, co identyfikowałoby ja z Biegiem 7 Dolin, a szkoda.
Sprawa druga – medal. Niby jest napisane ze Bieg 7 Dolin, i wiadomo co to za dystans, w takim układzie po co na rewersie pole do wygrawerowania dystansu ? Wiem czepiam się.

A poza tym chciałem bardzo pochwalić organizatorów za butelkowaną wodę delikatnie gazowaną. Super pomysł. Pyszna woda! Wiem, że część biegaczy nie podziela mojego zachwytu, dlatego uważam, ze na punktach powinna być zwykła niegazowana woda również. Właściwie cała trasę przeleciałem na butelkowanej wodzie. Bukłak dotarł na metę w praktycznie nienaruszonym stanie.
Poza tym na punktach było bogato, pomarańcze, rodzynki, herbatniki, drożdżówki, banany, cukier, sól, pieczone ziemniaki, herbata na ostatnich punktach. Super. Organizacyjnie tez bardzo fajnie. Wydawanie pakietów szło sprawnie poza momentem podpisywania oświadczeń zdrowotnych, było za mało długopisów. Można przygotować formularze tak, aby nie trzeba było wypisać danych osobowych, tylko złożyć podpis – poszło by szybciej. Wydawanie pakietów, koszulek i chipów bardzo sprawnie i w miłej atmosferze. Zaplecze zawodów, expo, sala odpraw bez uwag. Dla każdego coś dobrego. Szkoda tylko, że Denis Urubko tak późno miał swoja prelekcję. Wybrałem sen.

Poza tym impreza bardzo udana, chciałbym tam wrócić i skonfrontować się z niesamowicie urozmaiconą trasą z pięknymi widokami i pełnym zakresem pogodowym :) (no dobra – śniegu nie było)
Tylko, że będę szukał noclegu gdzieś niżej i na parterze. :]