Triathlon Gdańsk 2019

23/07/2019 Autor waldek 1

Minęło już kilka dni (jest środa) od niedzielnych zawodów, w sieci pojawiło się kilka galerii ze zdjęciami wiec czas najwyższy napisać coś o niedzielnym starcie na Gdańskiej Olimpijce.
Lubię brać udział w zawodach, które są na moim podwórku. Bo po pierwsze znam teren, mam okazję się z nim zapoznać i wykorzystać tę wiedzę. Dla większości przyjezdnych triathlon nad Zatoką Gdańską kojarzy się przede wszystkim z obawami przed etapem pływackim. Bo woda słona i wypala oczy, bo fale ogromne ciskają słabszych pływaków o skały, a to co z nich zostanie jest pożerane przez rekiny kłębiące się blisko brzegu. Przynajmniej takie czasem odnoszę wrażenie jak słucham zawodników dzień przed startem podczas odbioru pakietów.
Prawda jest zupełnie inna, bo woda właściwie jest ledwo co posolona i nie różni się specjalnie od tej jeziornej, tzw łabędziówki, a co najwyżej jej przejrzystość zaskakuje na plus (przynajmniej w porównaniu ze zbiornikami w których trenuje). Z tymi rekinami to oczywiście też nie do końca jest prawdą, bo jedyne co można spotkać w toni wodnej to meduzy, ale to bliżej jesieni (np we wrześniu) lub sinice, które zamieniają triathlon w duathlon, co miało miejsce rok temu.
Temat falowania morza to kwestia indywidualna, znam takich którzy muszą łyknąć locomotive przed pływaniem, a także takich, którzy doskonale radzą sobie w wysokiej fali, choć basenowi pływacy mogą czuć dyskomfort.
Mam to szczęście, że mogę sobie potrenować w takich warunkach i kiedy przychodzą zawody jestem przygotowany na każdą ewentualność jaką może nam zaserwować zatoka.
Prawdą jest, ze w tym roku woda była wyjątkowo rozbujana jak na poranne warunki. Fala była dosyć wysoka, krótka i gwałtowna i mogła powodować dyskomfort podczas pływania. W moim przypadku nie robiło mi to specjalnej różnicy poza faktem, że moje tempo pływania spada z przeciętnego na przeciętne z minusem. Był w tym roku też inny czynnik utrudniający pływanie oprócz wspomnianej fali (i kończę już to wodne wprowadzenie) – mianowicie w strefie przybrzeżnej woda była dość mocno zasyfiona sinicami, czy innym martwym czymś, co czyniło z kilkumetrowej strefy przybrzeżnej ciemną breję. Trzeba było się przez nią przedostać, aby zacząć komfortowe pływanie, chyba ze ktoś ryzykował zaciągnięcie tej zawiesiny do ust czy zatok.

Wracając do zawodów, to start odbywał się w konwencji “rolling startu” czyli startowaliśmy w grupach po 10 osób co każde pięć sekund. Lubię rolling starty, jakoś nie czuję potrzeby uczestnictwa w pralce triathlonowej , choć niektórzy twierdzą ze pralka na starcie to nieodzowny i obowiązkowy element triathlonu. Ja uważam, że tak jest po prostu bezpieczniej. Oczywiście znika wtedy element bezpośredniej rywalizacji, choć czołówka startuje w tzw grupie zero na samym początku i rywalizuje bezpośrednio o czołowe lokaty. Mnie pozostaje startować w grupie odpowiedniej dla swoich możliwości i robić swoją robotę.

Ciężko mi powiedzieć nawet jak się ustawiłem, gdzieś w okolicach połowy stawki, może troszkę wcześniej, celując że te 1500 m w zatoce przepłynę w czasie 30-35 minut. Na początku było gęsto i smyraliśmy się w stópki naprzemiennie. Nie przepadam za tym, szczególnie kiedy ktoś z uporem maniaka wpływa na moje nogi. Mam swoje sposoby, aby odstraszyć napastnika od kontynuowania takiego zachowania, do przejścia do żaby włącznie. To działa skutecznie.
Starałem się nawigować jak trener kazał, skupiony i blisko bojek, ale wysoka fala utrudniała płynną nawigację, a okularki, które zaszły parą do połowy po pierwszej boi nawrotowej nie ułatwiały mi tego zadania. Na dodatek zmieniliśmy kierunek płynięcia i teraz kierowaliśmy się bardziej pod słońce więc białe boje kierunkowe były bardzo mało widoczne. Płynąłem więc trochę na czuja, trochę patrząc na innych, a od czasu do czasu szukałem boi wyciągając szyję jak żuraw ponad fale.
Z wody wylazłem po 33 minutach, więc właściwie słabo, ale jak na mnie w normie. Zresztą nie wiedziałem tego, bo nie kontroluję tego na wyścigu. Biegnę po grząskim piachu przykrytym dywanikiem przez plażę i lekko nie jest, dyszę jak parowóz i wyplątuje się z pianki w międzyczasie. W strefie spędzam trzy minuty i wskakuje na rower. Należy wspomnieć ze strefa zmian w Gdańsku jest dosyć długa i ma ok 350 m, co oczywiście mnie nie tłumaczy z uzyskanego wyniku.
Plan na rower był prosty – iść na maxa. O bieganiu nie rozmyślałem, jakoś to będzie. Dojazd do asfaltu to około kilometr po alejce z kostki betonowej. – to dobry moment aby troszkę ogarnąć nogi i oddech przed pracą na rowerze.

fot. Triathlon Gdańsk


Ruszam mocno i skupiam się na wyprzedzanych zawodnikach, żeby nie wpakować się w niebezpieczną sytuację, bo na początkach tras kolarskich zawsze jest zamieszanie i bywa niebezpiecznie. Początkowo mamy z wiatrem co powoduje, że lecę ze sporą jak na mnie prędkością w granicach 40km/h, szarża kończy się podjazdem przy stadionie, a potem następuje zjazd w dół do tunelu pod Martwą Wisłą. Tutaj następuje kompletne szaleństwo, skulam się chcąc zminimalizować opór powietrza i w pędzie cały czas dociskam, do tunelu wpadam z prędkością 57 km/h po czym ogarnia mnie całkowita ciemność. Trwa to sekundę, dwie, trzy, cztery, zaczynam coś dostrzegać oczy przyzwyczajają się do panującego mroku widzianego przez przyciemnioną szybkę w kasku. Wtedy przyszło mi na myśl, że powinien być obowiązek posiadania czerwonej lampki sygnalizacyjnej na rowerze w trakcie trwania wyścigu. Na wylocie z tunelu zaczyna się podjazd, niby niewielki, ale ciągnie się zmuszając do redukowania przełożeń w celu utrzymania kadencji. Niektórzy nawet przechodzą do jazdy na stojąco pod koniec podjazdu. Za mostem wantowym nawrót i pędzimy z powrotem. Teraz dopiero widać jak bardzo pomagał nam wiatr na początku trasy, a jak bardzo teraz nam przeszkadza. Momentami mam kłopoty, aby trzymać 30km/h a podmuchy wiatru miotają mną po ulicy. Ale jakoś powrót minął mi szybciej niż pierwsza część trasy. Wracamy w okolice strefy zmian, nawrót i jeszcze raz ta sama historia, kolejna druga i ostatnia zarazem pętla. Tym raczej jest trudniej, bo na trasie jest więcej kolarzy, którzy właśnie wyruszyli na trasę. Trzeba się bardziej skupić podczas wyprzedzania, ale fakt że nieustannie się wyprzedza innych jest motywujący do naciskania na pedały. Zjeżdżam na strefę po 68 minutach (93 czas na rowerze, 35,16 km/h), gdzie przez własne gapiostwo nie wyhamowuję przed belką i przednim kołem ją mijam, przez co musiałem wrócić i jeszcze raz przejść przez belkę (taka kara od sędziego). Trochę mnie ta belka zaskoczyła, niby wiedziałem, że gdzieś tam jest, ale skupiałem się na odpinaniu butów i finalnie biegłem przez strefę w jednym bucie. Śmiesznie było :D
Strefę zmian T2 ogarniam w 2,5 minuty i wylatuje na trasę biegową.

fot. Frankie Frank

Pierwszy kilometr się pilnuję, żeby nie przepalić. W sumie to ciężko mi nawet wejść na obroty, noga nie zapodaje tak jak na treningach, ale nie dziwi mnie to, bo rower pojechałem naprawdę bardzo solidnie. Pierwsze dwa kilometry biegnę dosyć mocno, na trzecim już nieco tempo spadło, wzrósł dyskomfort spowodowany temperaturą, zlewam się czym się da, zaliczam wszelkie kurtyny i nawrzucałem lodu pod strój, który radośnie grzechotał gdzieś w nogawkach. Na trasie biegowej, która jest w części szutrowa a w części poprowadzona po kostce widuje sporo kibiców, tych obcych, ale całkiem sporo znajomych. Poganiają, nawołują do walki, uśmiecham się groteskowo i robię co w mojej mocy, aby rozbujać nogi. Nie było żadnego flow, żadnego płynięcia. To była ciężka praca, męcząca i niestety nie przynosząca efektu jakiego bym oczekiwał. Czekam na ostatni odcinek, gdzie będę mógł pójść po bandzie i lecieć w przysłowiowego trupa, ale jak przychodzi co do czego i to się nie udaje. Pokonałem całość trasy biegowej w tempie 4:22 min/h, słabo. Liczyłem na więcej pary, polotu i finezji :D

fot. AK-ska Foto


Na koniec wypadałoby jakoś podsumować te zawody. Zrobiłem życiówkę, to cieszy. Urwałem całe 6 minut, ale prawdę mówiąc liczyłem na lepszy wynik. Może to przez trudne warunki jak fale i wiatr na rowerze, który utrudniał równą jazdę. Może to predyspozycja dnia, lecz moim zdaniem to nie jest dobry dystans dla mnie. Po pierwsze jest stosunkowo bardzo dużo pływania, a jak jak pokazują statystyki – pływakiem nie jestem. Trasa rowerowa i biegowa jest dla odmiany zbyt krótka, aby udało się nadrobić straty z pływania. Poza tym lepiej się czuje na dystansach gdzie intensywność jest niższa, ale wymagana jest wytrzymałość. Moje niemłode już ciało lepiej toleruje takie warunki. Z drugiej strony bardzo się cieszę z wyniku, bo życiówka, co już pisałem, ale udało mi się wyprzedzić dwie osoby, do których nigdy wcześniej nie miałem startu i to przekłada się na zadowolenie.

fot. Frankie Frank


Jeśli chodzi o same zawody to z czystym sumieniem polecam zawody w Gdańsku, super organizacja, fajna trasa, dużo kibiców… tylko startować.


I na koniec troszkę danych statystycznych dla numerkomaniaków.
Dystans Olimpijski (1,5km / 40km / 10km) + 600m strefy zmian = 52,1km
Czas – 02:30:18
Miejsce – 117
Miejsce w kat. M40 – 49

Pływanie – 32m:58s – 298 msce open, 112 AG (1:58min/100m)
T1 – 2m:54s 198 msce open, 214 AG
Rower – 1h:08m:15s 93 msce open, 41 AG (35,16km/h)
T2 – 2m:35s, 285 msce open, 213 AG
Bieg – 43:36s, 103 msce open, 42 AG (4:22min/km)

Twoje miejsce wśród mężczyzn: 113, ostatni zawodnik uplasował się na miejscu: 565.
Twoje miejsce znajduje się więc w pierwszych 20% stawki.