
TUT Zima
14/02/2016TUT, czyli Trójmiejski Ultra Track to impreza na dystansie ok 65km zorganizowana jak sama nazwa wskazuje w Trójmieście. Lokalesi wiedzą, że mamy tu ogromny park (TPK), w którym są piękne szlaki piesze i rowerowe. Wiedzą także, że są w tym parku miejsca, gdzie można potrenować do biegania w górach. Organizatorzy TUT-a projektując trasę wiedzieli co robią. Wiedzieli, że ostanie 6km będzie udręką jak Caryńska na Rzeźniku, tylko w mniejszej skali. W sumie na dystansie 65km udało się wygospodarować ok 1400m przewyższeń. Ale tego wszystkiego można się dowiedzieć ze strony organizatora. Zatem, jak było w rzeczywistości ?
Trasę biegu znalem dosyć dobrze, a w szczególności jej drugą część od 26-tego km. Pierwsze kilometry miałem okazję poznać zupełnie niedawno podczas weekendowego wybiegania. Zaczyna się mocno pod górę, a potem właściwie jest “autostrada”. Szeroka droga z niewielkimi nachyleniami. Pierwsze kilometry trasy pozwalają na rozwinięcie sporych prędkości, ale trzeba mieć na uwadze, że to początek, a potem będzie coraz trudniej.
Przed biegiem miałem pewne założenia. Po pierwsze, nie dać się ponieść trasie i emocjom. Po drugie dać z siebie tyle ile będę w stanie – natomiast nie umiałem określić ile to w rzeczywistości jest. Nie biegałem takich dystansów już kilkanaście miesięcy, a dużo krótsze weekendowe wybiegania potrafiły mnie całkowicie wymęczyć już po 30 km.
Wybiegania w TPK (Trójmiejski Park Krajobrazowy) robiłem zazwyczaj w tempie 6:30-7:00 w zależności od profilu trasy i jej długości. Mając na uwadze długość dystansu zawodów oceniałem, że do mety dotrę ok po 7,5 godzinach uczciwego napierania. Kiedy dwa dni wcześniej na fanpejdzu akcji 18procent odpaliliśmy konkurs, w którym należało wytypować mój czas na mecie – widząc komentarze, że będę na niej po 6,5 godzinach pukałem się w głowę z myślą, że to zupełnie oderwany od rzeczywistości wynik, a typujący nie znają warunków jakie są w TPK.
Miałem też inne, oprócz planowanego czasu, bardziej spersonalizowane cele. Warun na trasie miał być sprzyjający ściganiu wiec postanowiłem sobie, że tak właśnie zrobię – będę się ścigał. Nie tylko ze sobą, ale z prawdziwymi oponentami. Oczywiście, żadnemu z nich nic nie powiedziałem, ale gdzieś w głębi duszy cały czas przyświecała mi myśl, aby ich przegonić. Było ich czterech :)
Sprawa nieco się komplikowała, bo jeden z moich rywali biegł ze mną od samego początku. Co więcej miałem okazję przekonać się o tym, że jest on ode mnie dużo szybszy na zbiegach. Wygrać z nim mogłem tylko w dwóch przypadkach : zmęczyć po drodze, lub lecieć z nim do końca i w samym finiszu przeprowadzić atak rzucając wszystkie siły w ostatnich metrach. Nazwijmy go Nr. 1 (Jarek)
Oponent Nr.2 znalazł się w moich okolicach w rejonie nastego kilometra, co ciekawe w towarzystwie Agaty Matejczuk, która jest bardzo mocnym zawodnikiem i wiele o niej słyszałem – a osobiście poznałem w drodze na zawody, bo mieliśmy okazję jechać jednym samochodem (jeszcze raz dzięki Tomek za transport !). Okazało się, że na samym początku trasy źle zakręcili, bo faktycznie instrukcje od osoby z obsługi były nieprecyzyjne. Kiedy Grzegorz z Agatą mnie wyprzedzili, wiedziałem, że z tym gościem sobie nie poradzę, trzymał się tempa Agaty znikając mi powoli z pola widzenia. Co zresztą specjalnie mnie nie dziwiło, zawsze wpada na metę troszkę przede mną.
Panowie Nr.3 i Nr.4 byli w nieznanej mi lokalizacji, nie widziałem się z nimi przed startem, ale szacowałem, że są przede mną.
Początek trasy jak zawsze fajny, pogaduchy o wszystkim i o niczym, tylko na zbiegach milczenie, bo momentami lecieliśmy sporo poniżej 5min/km (dla niewtajemniczonych, na biegu ultra to bardzo szybkie tempo jak dla mnie). Czułem, że będę to szarżowanie wspominał za kilkanaście kilometrów. Próbowaliśmy też z Jarkiem ocenić, ile konkurentów jest przed nami. Obstawiałem, że ok 60-70 osób – ciężko to było ocenić w ciemnym lesie widząc tylko światła czołówek zaraz po starcie, a teraz przed nami było zaledwie kilka osób.
Grzegorza złapaliśmy w okolicach Małego Kacka i lecieliśmy razem, aż do Wielkiego Kacka. Tam było trochę zamieszania z oznakowaniem trasy, ale odnaleźliśmy kurs, zresztą, od tego miejsca były moje rejony – znałem dobrze prawie każdy fragment trasy. Na tym etapie Grzegorz biegł bardzo blisko za mną. Tam widziałem go po raz ostatni. Na wlocie do lasu złapałem mojego oponenta Nr.3 – Jaromira. Tam też postanowiłem przycisnąć, widząc że reszta nieco się rozprężyła.
Wiedziałem, że na trasie z Kacka do Gołębiewa zaliczę zgon (okolice 30km). Czułem, że kryzys mnie dopada, wiedziałem tez też, że taki stan utrzyma się około godziny. Kryzys o jakim mowa, to pierwszy odruch organizmu, który zaczyna mieć dosyć. Bolą nogi, zmęczenie daje w kość, chce się jeść, pić, ale najgorsza jest świadomość tego, że to dopiero połowa drogi. I to łatwiejsza połowa. To nie pomaga. Ten głos w głowie coraz częściej namawia do rezygnacji ze ścigania, przecież zawody można skończyć “dla zabawy”. Zbieram się jednak w sobie i po prostu biegnę. Krok za krokiem. Co chwilę oglądam się za siebie, czy ktoś z ekipy za mną mnie goni. Po kilku zakrętach biegnę samotnie. To taka trochę wojna psychologiczna, każdy z nas jest na podobnym etapie – jedni to przeczekują zwalniając i nabierając sił, inni kończą walczyć, jeszcze inni przechodzą do ataku. Różnie bywa. Ja robię swoje i smętnie drepce, muszę to zwyczajnie przeczekać. Wiem, że przejdzie. Trzymam się postanowienia – po płaskim i z górki biegnę. Pod górę maszeruję.
Po kilkunastu minutach dogania mnie mój Nr.1 :]
Z jednej strony ucieszyłem się, bo przynajmniej jest ktoś z kim można ponarzekać, ktoś kto holuje Cię i zmusza do walki. Z drugiej strony zdałem sobie sprawę, że mój atak nie był skuteczny. Przełom w mojej głowie nastąpił przed Pachołkiem (ok 37km). Nie wiem dlaczego, ale wkręciłem sobie, że tam będzie punkt żywieniowy i wreszcie napiję się coli. Punktu nie było… ale liczyłem, że będzie z pewnością po drugiej stronie ulicy Spacerowej…
Był, ale prawie na samej górze łagodnego bardzo długiego podbiegu. Na tym etapie bardzo pomogła mi znów Agata, która biegła kilkadziesiąt metrów przede mną, i miałem ją w zasięgu wzroku, ale finalnie musiałem odpuścić bieg i przejść do marszu. Agata uciekła do przodu, a mój Nr.1 został gdzieś w tyle. Zastanawiałem się, jak daleko przede mną jest Nr. 4 – świeżo upieczony ojciec – Biegacz z cholernej Północy. Na punkcie żywieniowym minutka na pogaduszki, wlanie w siebie masy coli, napełnienie obu bidonów płynnym cukrem, banany w garść i w drogę. Pod górę idę, ale ciągle oglądam się czy Jarek nie siedzi mi na ogonie. Nie było go.
Za niecałe 10km kolejny punkt, z niego już tylko 12 km do mety – szybko dzielę trasę na fragmenty, tak jest łatwiej dla głowy. 10 km – to trasa do pracy i z powrotem, biegam to prawie codziennie. Co najważniejsze znam tutaj doskonale każde wzniesienie, biegałem ten odcinek wielokrotnie, wiem za ile będzie podbieg i ile będę zbiegał. Pod górę marsz, na górze bieg. Włączyłem sobie muzyczkę. Moja głowa nieco się oderwała, cola postawiła mnie bardziej pionowo i zacząłem nawet myśleć o tym, aby dopaść tego gościa z przodu.
Dopadłem go, kiedy przechodząc przez strumyk walczył ze skurczem. Szybka wymiana uprzejmości i idę pod górę dalej. Ostatnie podejście przed punktem żywieniowym na Matarni. Zdejmuję czapkę (pokrytą szronem), bo strasznie jest gorąco i wymieniam na buff, czołówka ląduje w plecaku, dzwonie do domu – “za dwie godziny będę na mecie”, melduje. Mylę się.
Na Matarni wita mnie szeroka rzesza kibiców, których przepraszam za to, że nie byłem zbyt rozmowny / lub plotłem trzy po trzy (niepotrzebne skreślić). Pewnie nie było tego widać, ale na prawdę się na Wasz widok ucieszyłem. Uzupełniam płyny, jakieś owoce w garść i lecę póki są siły bo teraz trasa głównie w dół. Nikogo nie ma za mną.
fot. SuchaSzosa
Na ostatnim mega podejściu (przed zielonym szlakiem, o którym starałem się nie myśleć) przyuważyłem na samej górze dwie osoby. Gdy ja bylem u szczytu tego wzniesienia, na dole też ktoś za mną szedł. W głowie od razu dwie sprawy – nie daj się złapać przez tego z tyłu i dopadnij tych dwóch z przodu :]
Ten odcinek był bardzo męczący… lekko z górki i płasko wiec musiałem biec, ale nogi już nie chciały. Jedynie myśl, że “Ci dwaj” są coraz bliżej i jest opcja, że jednak ich dopadnę. Udało się dopiero na zielonym szlaku – tym szlakiem prowadzi ostanie 6km trasy. To najgorsza, najtrudniejsza część całej trasy, to zemsta organizatorów, to ponury żart z ich strony. Strome, niemal pionowe podejścia wysysają siły, które sam nie wiem skąd się jeszcze biorą. Po wyprzedzeniu przeciwników nie oglądam się za siebie, bo boję się, że będą starali się mnie dopaść. Nie chce tego widzieć, nie chcę czuć żadnej presji. Jak tylko znajduje odrobinę płaskiego biegnę zaciskając zęby licząc, że oni tego nie robią. Po kilku minutach nieśmiało się oglądam za siebie. Nie ma ich !
Ale ale, na kolejnym podejściu kolejna para (zdjęcie powyżej). Jeden z nich widać, że mocno zmęczony, ale drugi radośnie podbieguje. Wymęczam (się) ponownie i dopadam ich, po czym staram się uciec, tutaj jednak przeczuwam kłopoty, bo do mety niecałe 3km. Oczami wyobraźni widzę scenkę z ich rozmową : “Ty leć i go dopadnij, a ja spokojnie dobiegnę”. Napieram ile sił w nogach, nie oglądam się – dopiero na 300 m przed metą zerkam nieśmiało za siebie, ale nie ma ich w zasięgu wzroku.
Ostatni zbieg, widać między drzewami metę, oglądam się za siebie ostatni raz i padam na ziemie, robię 10 pĄpek (przynależność do Smashing PĄpkins zobowiązuje) po czym mijam linię mety z czasem 6h:33m:56s. Jestem 24-ty ! Jestem szczęśliwy, jestem wykończony !
Na mecie coś zjadam przebieram się i zawijamy się do domu. Obiecaliśmy dzieciom, że pojedziemy do dziadków po południu. Będąc w domu pijąc pyszną kawę i oczekując na obiad dowiaduję się od chłopaków z mety, że zająłem III miejsce w kategorii mieszkaniec Trójmiasta !! Kurde, pierwsze pudło w życiu i nie ma mnie na ceremonii. Ech…
Jadąc do dziadków zajeżdżamy jeszcze raz na metę po odbiór statuetki, którą wręczył mi osobiście zwycięzca i jednocześnie rekordzista trasy – Gediminas Grinius, absolutny światowy top biegaczy ultra na świecie. Z wrażenia nawet nie zrobiłem sobie z nim zdjęcia. Co za dzień !
Konkurent Nr.4 był cały czas za mną.
Kilka słów o samej imprezie. Co tu można napisać ? Otóż polecam, polecam i jeszcze raz polecam, mimo że mam dziś dzień “siadania na raty”.
W lipcu letnia edycja !
Dziękuję za miłą wzmiankę i za jeszcze lepszą zdrową rywalizację.To były świetne zawody. Gratuluję dobrego wyniku.