
Majówka z KRS Formoza
04/05/2016O tym biegu przypomniałem sobie całkowicie przez przypadek, ponieważ na fb ktoś skomentował wygląd medalu, jaki KRS Formoza przygotowała dla uczestników I Kaszubskiego Ultramaratonu. Zaiste, medal był piękny i już na zdjęciu robił ogromne wrażenie (na żywo jeszcze lepszy). Zacząłem szperać w swojej pamięci i przypomniało mi się dlaczego tak szybko odłożyłem na bok plany w starcie w tym biegu – był oparty na bieganiu po pętli.
KRS Formoza wywodzi się ze środowiska morskiego więc przygotowali dla biegaczy bieg na dystansach 25, 50 i 100 mil morskich, co oznaczało, że najdłuższy dystans będzie miał ponad 185km (pięć osób skończyło). Najkrótszy, KRS25 to nieco więcej niż maraton – ponad 46km.
Kiedy trafiłem na stronę z zapisami pozostało 10 godzin do końca. Co ciekawe, najwięcej było osób zapisanych na najdłuższy dystans, a na dwa krótsze nieoczekiwanie nieco mniej. Ilość zapisanych zawodników gwarantowała bardzo kameralne zawody, takie jak lubię najbardziej. Zresztą jak sami organizatorzy mówili o sobie – nie zależało im na robieniu masowej imprezy, ale może po kolei…
Po pozytywnej akceptacji mojego zwariowanego pomysłu przez ukochaną, najlepszą żonę świata, nie zwlekając zapisałem się na bieg na trzy godziny przed końcem zapisów jako 20 uczestnik trasy KRS50 (92,6km). Miałem mieszane uczucia w kwestii biegania po pętli, bo z jednej strony wydawało mi się to bardzo męczące głowę, z drugiej zrobienie dwóch kółek nie może być takie straszne.
Start odbył się punktualnie o 7:00 rano po kilkuminutowej odprawie i rozpoczął się półtorakilometrowym delikatnym podbiegiem po brukowanej drodze. Ustawiłem się w środku stawki i dosyć szybko znalazłem się na piątej pozycji. Dwaj pierwsi zawodnicy ostro wystartowali i od razu było widać, że to nie moja liga. Na piątym kilometrze znalazłem się na czwartej pozycji i rozpoczął się mój koszmar, który miał trwać aż do 65 kilometra.
Nigdy w życiu nie brałem udziału w zawodach, w których byłbym na początku stawki. Ta sytuacja była dla mnie nowa i cieszę się, że miałem okazję się w takiej sytuacji znaleźć. Biegliśmy z Pawłem dość żwawo ale w tempie konwersacyjnym. Czas mijał szybko , kilometry wraz z nim, przy okazji zrobiło się ciepło, a nocne zimne i nieprzyjemne powietrze zniknęło bezpowrotnie. Pierwszy raz zgubiłem Pawła na punkcie żywieniowym na 12km, nie miałem tam nic do załatwienia, tylko porwałem wodę i pobiegłem dalej. Paweł dogonił mnie kilkanaście minut później i od tego czasu mijaliśmy się – raz on prowadził, raz ja.
Kilka słów o sprawach organizacyjnych. Trasa składała się z dwóch pętli, jedna miała 35 km i prowadziła przez okoliczne wioski Katarynki, Huta Górna, Marszewo gdzie znajdował się pierwszy punkt żywieniowy następnie Marszewska Kolonia, gdzie wpadaliśmy do lasu w którym na 24-tym km był kolejny punkt kontrolno/żywieniowy. Dalej trasa biegła przez Nową Wieś Przywidzką do Michalina, gdzie obiegaliśmy jezioro Głębokie a następnie pokonywaliśmy największe wniesienie, które po drugiej stronie było stokiem narciarskim kierującym nas do bazy biegu, w którym był kolejny punkt (35km). Druga część pętli o długości 11km przebiegała dookoła jeziora Przywidzkiego i ponownie trafialiśmy do bazy gdzie był półmetek. Na trasie zostały ulokowane 3 punkty z depozytami, na 12, 24 i 35km. Oprócz tego na 31 i 41 były dodatkowo punkty kontrolne, które pełniły także funkcje wodopojów. W pakiecie startowym dostaliśmy zapas izotoników, które podzieliłem i ulokowałem w każdym z depozytów. Na trasę wyruszyłem z dwoma bidonami własnego izo.
Pierwszy kryzys dopadł mnie po minięciu punktu kontrolnego na 35km, kiedy wyruszyłem dookoła jeziora Przywidzkiego. Potrzebowałem oddechu, wiec przeszedłem do marszu i włączyłem sobie muzykę. Mój oponent na trzecim miejscu zniknął mi z pola widzenia.
Pierwszą pętlę skończyłem na czwartej pozycji z czasem 4h:13m:35s byłem już mocno zmęczony, a słońce nas nie oszczędzało.
Tym razem podejście drogą brukowaną pokonałem marszem posilając się przy okazji. W zasięgu wzroku pojawił się Paweł, który był kilkaset metrów przede mną. Na szczycie podejścia stało się coś, to bardzo mnie zaniepokoiło – poczułem delikatne kłucie w lewym kolanie. Znam i nienawidzę to uczucie. ITBS. Zauważyłem, że pojawia się u mnie gdy po wielu kilometrach biegu przechodzę do intensywnego marszu, zazwyczaj pod górę. Martwiło mnie to, bo wiedziałem, że mi nie przejdzie, a co więcej – będzie coraz mocniej bolało. Przez chwilę przechodzi mi przez głowę myśl, aby wrócić do bazy i zakończyć bieg. Pokonanie 40 km z ITBSem to niezła mordęga i może bardzo źle się skończyć. Wszystko zależy jak bardzo kontuzja będzie się pogłębiać, zmuszając mnie go kuśtykania. Postanawiam jednak kontynuować rywalizację do kolejnego punktu żywieniowego (12km drugiej pętli). W okolicach 50-tego kilometra doganiam Pawła, który zalicza kryzys, a ja wskakuje na 3 pozycję. Dyskomfort psychiczny wzrasta, staram się zbudować przewagę i tak gdzie się da truchtam, jednocześnie nie przeciążając za bardzo nogi. Problem pojawia się na zbiegach, gdzie można wiele zyskać, ale z ITBSem nie da się zbiegać.
W okolicach 65tego kilometra sytuacja zmienia się diametralnie, bo dogania nas Hubert i wskakuje na trzecią pozycję. Paweł chyba odzyskał siły bo goni Huberta i spadam na piątą pozycję. Spotykamy się na punkcie (24km drugiej pętli) i dzielimy karty:
– Chłopaki, co robimy ?
– Ja biorę piąte miejsce w ciemno, a Wy się bijcie odpowiadam ;) – i zostawiam ich na punkcie w obawie przed zastygnięciem.
Wyprzedzili mnie przed Nową Wsią Przywidzką i miałem ich w zasięgu wzroku do 75tego kilometra. Moje kolano nie pozwalało mi już na jakąkolwiek walkę. Truchatłem kilkanaście kroków, ale potem przechodziłem do marszu. Pozostało mi walczyć o utrzymanie piątej pozycji, a pojęcia nie miałem jak daleko za mną jest pościg.
Ostatni raz widziałem pomarańczową koszulkę Huberta przez taflę jeziora Głębokiego, miał jakieś 1,5 km przewagi nade mną.
Wtedy po raz drugi sięgnąłem po zastrzyk motywacji i odpaliłem muzykę. Od razu lepiej zrobiło mi się na duchu.
Największe podejście na 80-tym kilometrze poszło bardzo sprawnie, ale zniszczyło mi kolano zupełnie. Nie oglądałem się za siebie, bałem się, że zobaczę coś, co nie do końca mi się spodoba. Ostatnie 11km dookoła jeziora Przywidzkiego poszło całkiem sprawnie choć już praktycznie marszem, tylko wkurzały mnie jeżdżące samochody. Jakby specjalnie chcieli na mnie kurzyć.
Przed samą metą robię trzy podejścia do rozbiegania kolana, bo końcówkę wypada pobiec. Zmieniam plan przed samą metą, kiedy upewniam się, że za mną nie ma nikogo, ściągam plecak, padam na ziemię i robię pĄpki przed metą.
Druga pętla zajęła mi prawie dwie godziny więcej niż pierwsza i choć moc była, to tym razem znów okazało się, że nie jestem odpowiednio przygotowany do trasy.
Kończę rywalizację na 5-tym miejscu (6,5 minuty przewagi na kolejnym zawodnikiem) z czasem 10h:07m:07s (średnie tempo 6:33min/km) . Hubert doleciał jako trzeci, a Pawła zniszczyło podejście przed stokiem dotarł na metę jako czwarty.
Jeśli to czytacie, to chciałem Wam powiedzieć, że to była czysta przyjemność z Wami rywalizować i mam nadzieję spotkamy się za rok (wtedy się odegram) ;]
No właśnie. Za rok.
Powiem tak, mimo początkowego sceptycznego nastawienia do tej imprezy odwołuję wszystkie negatywne myśli na temat tego biegu. Bieganie w pętli ma swój urok. Fakt, że się zna trasę ma masę plusów i można je taktycznie wykorzystać i taktycznie podejść do rywalizacji.
Wielu znajomych pytało mnie dziś – “Misiu, jak było?”. Odpowiedź “zajebiście” jest zbyt kolokwialna i płytka i nie oddaje nawet części pozytywnych emocji, jakie są we mnie do tej pory. Zacznijmy od pakietu startowego – piękny medal. Najładniejszy jaki mam (choć nie najcenniejszy jeśli chodzi o wartość sentymentalną), koszulka bawełniana (nie techniczna, które zapychają mi szafy), która będę chętnie nosił jako pamiątkę. Kubek, w którym dzisiejsza kawa smakowała pysznie, czapeczka z daszkiem i z logiem biegu, pamiątkowa moneta/talizman z logo Formozy, długopis, zapas izotoników na cały bieg, żele i inne staffy dla sportowców.
Ale nie to było w tym biegu najważniejsze. Szanowni Panowie organizatorzy na Waszym biegu czułem się jak ktoś wyjątkowy i śmiało mogę powiedzieć, że traktowaliście każdego z takim samym szacunkiem. Bardzo podobało mi się, że mimo trwania oficjalnego wręczania nagród rzucaliście wszystko, żeby na mecie powitać kolejnego zawodnika i uścisnąć mu dłoń i pogratulować, bez względu na to, z jakiej trasy wracał. Szacun!!
Druga sprawa to logistyka całego biegu. Widać, że wszystko zostało dokładnie przemyślane, przebieg trasy, ilość punktów żywieniowych i kontrolnych, choć na początku dziwił mnie (biegacza) fakt, że na punktach będzie tylko woda. Przy sensownym rozłożeniu izotoników z pakietu wystarczało na cały bieg z zapasem, a mało tego dnia nie wypiłem. Obsługa na punktach wzorowa, woda w przyjeziornych punktach pysznie schłodzona, oznaczenie trasy (dla tych w nocy także) wykonane wzorowo, choć za pomocą kartek i białej farby, ale także markerów fluorescencyjnych, dla nocnych marków.
Możliwość wykąpania się po 10 godzinach i przebrania się w cieple ciuchy to luksus, o który ciężko w polowych warunkach jakie mieliście do dyspozycji, a i tak daliście radę. Kiełbaski z grilla, kaszanki i inne grilowane frykasy po całym dniu żarcia słodkiego to strzał w dziesiątkę. Nawet browary były dla chętnych. Dla samego afterparty warto było wystartować ;)
Choć nie ukrywam, przez ostatnie 30 km marzyłem o grochówce z chlebem, może za rok ? :]
Wiem, że to był Wasz debiut organizacyjny jeśli chodzi o bieg ultra, zdaliście go na piątkę z małym minusikiem – kobiety powinny być nagrodzone w osobnej klasyfikacji. Tego zabrakło. Za rok, kiedy frekwencja będzie dużo większa, bo dobre opinie przyciągną do Was wielu nowych chętnych, będziecie musieli pomyśleć także o kategoriach wiekowych.
Byłem, przebiegłem jedno kółko. Również mam pozytywne odczucia. Doskonale się uzupełnia z innymi trójmiejskimi biegami.
Przy tym, moim zdaniem-trasa miód